TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | luty 16, 2014 | 9:25

ZIEMIA KRÓLOWEJ MAUD (4)

Opowiadanie Ziemia Królowej Maud pierwotnie ukazało się w izraelskim roczniku literackim „Akcenty-1990” i potem w 1996 roku w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM. Obecna wersja jest lekko zremiksowana; eb.

Zawsze gdzieś na świecie

jest już po godzinie 17.

(napis w barze)

Chłopak spuszczał na przystań skrzynki piwa na linie i potem wciągał na bulwar z pustymi butelkami, i ładował na ciężarówę. Dzwoniły wanty jachtów przy pomostach ze starymi oponami na łańcuchach i rudy kociak miauczał na oderwanym wózku Lambretty z niebieskim plexiglasem. Iga przeszła na dziób, trzymając się mojej ręki i potem na głębszej wodzie wskoczyłem do kokpitu, i spuściłem miecz. Zobaczyłem chmurę, która zasłoniła całe słońce – ale morze wciąż było niebieskie i błyszczące i cień szybko zmniejszał się w naszą stronę.

Szliśmy między bojami – wyostrzyłem do wiatru; szmata przeszła mi nad głową – dziewczyna balastowała, trzymając się masztu i pył wodny poszedł mi w otwarty dziób. Szliśmy brzegiem rozszerzającej się plamy światła, z pełnym wiatrem i wydętym spinakerem – słońce znów zaszło za cholerną chmurę, rozszczepiając się na niej w cztery świetliste smugi. Ludzie na plaży wydawali się całkiem mali. Z szotami foka w zębach, balastując w ostrym ślizgu na fali – szedłem na pięknym przechyle pompując sterem – morze nagle pociemniało aż do brzegu.

Usłyszałem szum stającej fali, przydech jakby ci całe powietrze wzięli; zobaczyłem, jak wielka parometrowa fala załamała się w powietrzu i bryzgi leciały w słońcu palącym na mordzie; trzy metry piany zwaliły się obok i dakrony plasnęły o wodę, i przez chwilę pływaliśmy dookoła. Ustawiłem przewróconą łajbę dziobem pod wiatr, wciągnąłem się na miecz i postawiłem ją z powrotem, i pomogłem Idze wciągnąć się do kokpitu. Płynęliśmy na bocznej fali rzucającej krótkie cienie.

Iga siedziała z przodu oparta o maszt, wystawiając twarz do słońca i cały czas lekko się uśmiechała, oblizując usta. Sterowałem z tyłu na burcie i szybko ściągnąłem szoty, szmata przeszła na drugą stronę – schyliłem łeb i znalazłem się w cieniu, i zobaczyłem dziewczynę, jak negatyw, z prześwietlonymi włosami i z ciemną twarzą. Wracałem ostrym bejdewindem, stojąc z podniesionym rumplem steru między nogami i dwa katamarany szły prawie tym samym kursem.

Stanąłem w dryf i wyskoczyła na pomost; przystaniowy coś wrzeszczał, machając rękami; dakrony hałasowały na wietrze i potem pryskałem na nie z węża podłączonego do hydrantu, i też obmyliśmy się ze słonej wody. Zdjąłem ster i poszedłem wstawić go do stojaka. Rozgrzane powietrze drgało nad piachem; Iga kończyła przebierać się na kei, trzymając zębami ramiączko kostiumu i potem czesała się w prześwietlonej szybie jeepa. Usłyszałem, jak mówi coś, że zmęczenie z niej opadło i nad morzem w ogóle nie czuć kurzu i słońca.

Kupiliśmy dwie kolby gorącej kukurydzy z parującego kotła na rikszy i siedliśmy na jakiejś rurze, i ta kukurydza parzyła nam wargi, więc odłożyliśmy ją na chwilę. Zaczęliśmy się całować na wietrze i miała nabrzmiałe wargi, trochę spieczone od słońca – gryzła mnie lekko po palcach, gdy ich dotykałem. Nagle westchnęła i odsunęła się ode mnie; szliśmy pod górę, żeby wyjść na uliczkę z knajpami i zachodzące słońce odbijało się w samochodach skręcających w stronę morza. 

Obejmowałem ją za ramiona, a ona trzymała się fałdy mojego t-shirta z tyłu, i potem odwinęła sobie moją ręką z ramienia, odkręcając się pod spodem, i szła koło mnie tanecznym krokiem, i trzymaliśmy się za ręce. Papugi na parapetach trzaskały dziobami z digitalną frazą i kolorowa kataryna na wózku z osłem grała reaggy – facet raz po raz ją nakręcał i dupy waliły stadami do koncertu, i smędziły się na tarasach knajp lub tańczyły pod palmami na starym podium dla orkiestry.

Bachory na deskorolkach czepiały się z gwizdem starej ciężarówy z kapiącym lodem. Weszliśmy w stromą uliczkę, gdzie zebrał się cały upał od Inkwizycji i niosły się jakieś miauczenia; w hostelu mikrokobitka z końską szczęką schyliła łeb nad wielką księgą i w przerwie meczu Procol Harum grał Conquistador.

Potem na górze dziewczyna mówiła, żebym nie przepuścił swojego momentu, który zaczął się u niej – ściągnęła trykot przez głowę i tańczyła półnago. Obijałem się o jakieś pufy, przesuwając ręką po jej ciele i wszystko we mnie chodziło od tego. Ociężałym ruchem odgarniała włosy z twarzy; tylko się przypadkiem nie wygłupiaj, powiedziała, wygrzebując sobie miejsce w poduszkach. Obejmowała mnie za szyję i cholernie ostro słyszałem muzykę, i całowała mnie po twarzy.

Waliła mi krew we łbie razem z muzyczką i razem z tym, co robiliśmy – trzymała ręce jakoś bezradnie przed sobą – czasem tylko dotykała mnie po bokach piętami; zmalała nagle i skurczona – z głową odchyloną do tyłu zatykała sobie usta pięściami. Podniosłem się na łokciu, gdzieś za ścianą długo dzwonił telefon. Oparta o ścianę z podciągniętymi kolanami oddychała szybko, oblizując wargi i potem spuściła nogi – z dłonią między udami patrzyła mi w twarz.

Cholernie ostro słyszałem muzykę, zderzyłem się z abażurem – lampa w kształcie Merkurego ze skrzydełkami na nogach – mój cień wstający na ścianie. Założyła ręce na piersiach i położyła się na boku – chciałem ją przyciągnąć, ale odprowadziła mnie tylko powoli ręką i przesypując z tyłu włosy, patrzyła na mnie nieruchomo z tym swoim spokojnym uśmiechem. Nagle przez otwarte drzwi na taras zobaczyłem wielki pomarańczowy księżyc; wiesz, co jest, powiedziała.

Wyszliśmy na taras z poręczami obrośniętymi pnączem – w oświetlonym barze expresso na dole młoda kobieta o kulach piła sok pomarańczowy i mogłeś sobie zamówić piętrowy afisz Corrida de Torros z własnym nazwiskiem.

– Masz mi coś do powiedzenia? – spytała.

– Lepiej tego nie mówić – odrzekłem.

– Co cię trzyma w Izraelu? – spytała.

– Cholerne życie – odpowiedziałem.

– Ale się obłowiłam – powiedziała Iga.

No więc powiedziałem, że przed Hiszpanią skoczyłem na chwilę do Kopenhagi, gdzie na placykach ze starymi fontannami, obsadzonymi przez ludzi z piwami, darły się bajadery z flagami palestyńskimi i z libańskimi cedrami. Żylaste kobitki z Armii Zbawienia, w sznurowanych bucikach i w czarnych melonikach, bębniły w werble z napisem AIDS i zobaczyłem emigrantów marcowych z 68. kwestujących na Solidarność.

Zrobiłem rundę po knajpach, gdzie kiedyś urzędowaliśmy po opuszczeniu gościnnej polskiej ziemi i wszędzie przy stoliku najbliżej baru siedział uśmiechnięty któryś z dawnych kumpli. Pod koniec lat 60. władowaliśmy się w jakąś paranoję – w knajpie Laurits Betjent nad kanałem rozmowy były zawsze te same i wąsaci Kurdowie Mustafy Barzaniego w turbanach, ze skałkowymi pistoletami i inkrustowanymi kindżałami – haszowali się w sraczu na dole.

Wolałeś wyjechać do Izraela, myślałem teraz, gdy Iga poszła do łazienki i potem wróciła cała błyszcząca w księżycu wyciskając włosy. Mówiła coś z cicha, gryząc mnie lekko w ucho i opierając się o mnie mokrymi piersiami. – Żeby jakoś skończyć ten temat – powiedziała. – Wyjechałeś z Polski na stałe; mieszkałeś tam od dzieciństwa i gdzieś od paru lat lekko licząc przestało cię obchodzić, choć nie załatwiłeś wszystkiego wyjazdem z Europy.

Szliśmy pod górę stromą uliczką i zjeżdżał karawan z kwiatami na trumnie, i musieliśmy stanąć pod białą ścianą, żeby go przepuścić. Wyły cykady i wielki księżyc walił w oczy nad polem ostów. W narożnym bistro mały wentylatorek odwracał się z warkotem, gdy wiatr od morza szedł mu w skrzydła i scentrowane kółka dymu, puszczane przez turystę w stroju tenisowym, zawracały mu skosem na twarz.

Na końcu uliczki była knajpa, do której wchodziłeś przez kutą w żelazie bramę Art Nouveau i pod starymi drzewami stały luzem stoły z drewnianymi ławami. Zobaczyłem bar ze słomianą strzechą i serwowała gorzałę świetna mulata, która dała dupy facetowi w dokerskiej czapeczce. Profesor z warkoczykiem oparty o ceglany mur grał na organkach Sympathy strzepując palcami, jak skrzydełkami i postawiłem mu wiskacza, żeby nie odpuszczał konwencji swingowej.

CDN 



Reklama

Reklama

Treści chronione