TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | sierpień 22, 2021 | 5:12

FRAGMENT “GRUP” o inwazji na CSRS.

TELAWIW OnLine: Byłbym zapomniał, a Czechy to teraz najlepszy sojusznik Izraela w Europie. Przedwczoraj w nocy minęły równo 53 lata od zdławienia Praskiej Wiosny przez wojska ówczesnych demoludów. Przytaczam fragment mojej powieści GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU będący migawkowym oglądem tej operacji “Dunaj” (widzianej oczami dwudziestolatka  wywalonego ze studiów i wcielonego do WP po marcu-68). Język książki będącej kompleksowym zapisem klimatów końcówki Sixties w peerelu i potem na Zachodzie – stylizowany jest celowo na potoczny. Powieść w całości, zremiksowana i uzupełniona, dostępna będzie wkrótce w formacie pdf na portalu TELAWIW OnLine.

@

…Manewry NATO pod kryptonimem „Czarny Lew” – Zachód był chyba wtedy tylko zajęty wojną wietnamską i antywojennymi zadymami; manewry Układu Warszawskiego pod kryptonimem „Dunaj” z osaczaniem czeskich garnizonów. Próbowałeś się z tego wyrwać, sam wiesz, że próbowałeś i zawsze lubiłeś sobie potrenować; nie wychodziło raz, drugi nic – przestawałeś się odzywać. Pamiętam jak zleciałem z piętrowego łóżka na automat, który zostawiłem na ziemi i cholernie się potłukłem, i nie chciałem wstać po nocy, gdy wyjmowali silnik z amfibii, i nie było dźwigu; musieliśmy przykryć wszystko brezentową płachtą, bo deszcz zaczął padać i potem nasz pododdział spił się bimbrem w sześciobocznej stodole zabytkowej, którą przenosili do skansenu, bo wszystkie te okolice miała zalać woda z wielkiej zapory.

Wyludniony „bimberland” na poboczu transeuropejskiej autostrady Północ-Południe, która w roku 2000 połączy Skandynawię z Orientem; bałtyckie plaże ubite jak pasy startowe i wodowali jakiś drobnicowiec dla arabskiego armatora, i matka chrzestna w woalce waliła w burtę kokosem zamiast szampanem, i w porcie 10-tonowe dźwigi przeładowywały worki pierza, które wiatr rozwiewał w zachodzącym słońcu jak dmuchawce. Więc potem opancerzonymi amfibiami BTR szliśmy znowu na południe i zboczyliśmy hakiem z 20 km, bo obywatel porucznik Wróbel znał wiochę, gdzie kiedyś ksiądz proboszcz bimber pędził; zenit cywilizacji europejskiej z ostatnim kuflem samogonu w rynku małego miasteczka przed potopem i na rozstajnych drogach pod świętą figurą – z częściowym zaćmieniem słońca – spiliśmy się bimbrem „księżycówka”.

Kasownik opowiadał jak w Wieluniu – pierwszym mieście zbombardowanym w II wojnie światowej – zanurkował kiedyś po pijaku w odkrytym basenie i zobaczył, że dno jest wybrukowane żydowskimi macewami. Pamiętam jak mówił, że wykreuje nowy kierunek w malarstwie europejskim: psychodeliczne obrazki chasydów w białych pończochach tańczących z butelką – jakby odbitych w wypukłym okrągłym lustrze – na rynku małego miasteczka w Polsce na początku XX wieku. Ale teraz na ćwiczeniach jacyś Czesi zakłócali ciszę w eterze i czołgi T-55 szły na przyczółek mostowy, i forsowaliśmy jakieś przeszkody wodne, i zaczęliśmy używać rezerwowych kanałów łączności – nagle zagęszczony eter – radiofalówy rzucały kurwami w paru językach i porucznik Wróbel po pijaku zaczął kierować ruchem demoludów.

Siedział na burcie amfibii, machając chorągiewkami jak w wyścigu samochodowym Formuły 1 i wrzeszczał niby po czesku „żelaziwo hop na pleczki”, i otrzeźwiał z lekka, gdy zaczęli nas ostrzeliwać rakietami z czerwoną farbą, które biły miękkimi głowicami po naszych pojazdach opancerzonych. Wiejemy! – rozkazał i byliśmy czerwoni jak raki, i potem w brudnym poblasku zobaczyłem ciągniki gąsienicowe z wagonami cyrkowymi pod mleczarnią, i facet z drągiem sprzedawał balony na drutach, i Cyganka dokarmiała brudnego niemowlaka z bladej piersi; linia życia wywróżona za dychę na końskim jarmarku. Pamiętam: w jasny i wietrzny dzień podjechaliśmy do podnóża gór i mgła leżała w przesiekach na stromych zboczach, i goliłeś się na sucho w lusterku z Bardotką na karbowanej oponie amfibii BTR.

Ulgowa granica w Bystrzycy Kłodzkiej o 5 rano – jacyś Czesi pukali się w czoło i planowałeś zaliczyć socjalistyczne riwiery, i mieliśmy jechać do miasta Hradec Kralove – ze 100 km od Pragi. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem wielkie karykatury Breżniewa niczym maski karnawałowe w Rio i wściekłe tłumy opluwały transportery,  skandując nazwisko Dubczeka, i rosyjskie MiGi ze zmiennym rozstawieniem skrzydeł śmigały na niskim pułapie. Czesi wieszali wszędzie plakaty z napisami 1938=1968 i zmieniali tabliczki z nazwami ulic, i przemalowywali drogowskazy na Moskwa-200 km. Na każdym kroku nawalone ruskie czołgi, których załogi po pijaku  sprzedawały paliwo i nagle z poślizgiem, co chyba było najgorsze  stało się jasne, że to nie ma nic wspólnego ze słynnym numerem radiowym Orsona Wellesa o lądowaniu Marsjan w Nowym Jorku.

To były rozmówki w tranzystorach, że Dubczek dał dupy z tym wszystkim, bo KGB straszyła Breżniewa, że CSRS wstąpi do NATO i pamiętam jak Dubczek szlochał w mikrofon po powrocie z Moskwy, gdzie podpisał cyrograf i ludzie płakali jak dzieci; mówię o tym, bo sam widziałeś w biały dzień w Pradze Czeskiej, gdzie wylądowaliśmy zamiast w Hradcu Kralovem i zakwaterowali nas na Stadionie Sparty. Całe miasto było zaplakatowane i pierwszy raz widziałem ruskich spadochroniarzy w CSRS, którzy pod bluzami mieli marynarskie koszulki i w pierwszej chwili myśleli, że są w Izraelu; tylko że naprawdę – w najgorszym horoskopie – nie wykrakałbyś sobie w życiu, że wylądujesz w słońcu Praskiej Wiosny, gdzie ruskie czołgi jeździły w kółko po Rynku Staromiejskim i Czesi na początku obrzucali je kwiatami.

Słońce praskich skwerów z masami gołębi – wtenczas jak kwaterowaliśmy na wieży Stadionu Sparta ze strzępami plakatów Wyścigu Pokoju Warszawa-Berlin-Praga. 100-wieżowa Praga Czeska z 250 ulicznymi zegarami, które liczyliśmy przejazdem i radio nadawało z ukrycia co się dzieje, i tramwaje nie chodziły, bo porobili z nich jakieś barykady; plamy krwi na bruku obłożone kwiatami i było cholernie dużo rykoszetów, bo Ruscy walili głównie w bruk, i widziałem ludzi z czeskimi chorągiewkami i zapalonymi świeczkami pod czarnymi parasolami, i podpalali śmietniki na podwórkach – jak my przedtem w marcu – nad Pragą latały na okrągło MiGi zwane „deltami” ze zmiennym rozstawieniem skrzydeł, i potem zachodziło słońce, i coś się zaczynało z tobą dziać niedobrego.

Więc robiło się cicho dookoła, że chciałeś już tylko wrócić do domu i wcale nie było zabawnie na wieży stadionu (biuro prasowe z mikrofonami w pulpitach). Nad ranem pod sklepami ustawiały się w milczeniu kilometrowe kolejki w piżamach i potem Czesi zwiedzieli się, że Ruscy nie mają aprowizacji, i na początku próbowali z nimi rozmawiać, ale potem przestali, bo radio powiedziało, że Ruscy kręcą z tego agitki na zagranicę. Pamiętam jak kupowali wielkie kiełbasy i dojrzałe brzoskwinie, których transporty utknęły gdzieś pod Pragą i obżerali się na oczach krasnoarmiejców, aż sok im ściekał po brodach. Fantastyczną dyscyplinę wykazywali Czesi wtedy i to jest świetny naród jak ma szanse; pamiętam jak chłopaczki w marynarskich ubrankach nasadzali czeskie chorągiewki na anteny czołgów.

Cholerne „wesołe miasteczko” – w którym chłopaczki w marynarskich ubrankach z kotwiczką wskakiwali na czołgi i walili plastikowymi motyczkami w wieżyczki, z których wychylali się Kałmucy w hełmofonach; pełno wszędzie tych Mongołów, jakbyś się dragów nawpierdalał – mówił Kasownik i chłopaczki wieszali się na lufach zapchanych kwiatami, i Kałmucy robili im karuzele obrotowymi wieżyczkami, i dawali przymierzać hełmofony z czerwoną gwiazdką. Pamiętam jak Azjaci całkiem na trzeźwo wędrowali przez szklane ściany pasażu przy placu Wacława i wyciągali ręce po kwiaty do czeskich dziewczyn, które wtedy rzucały im je w twarze, i w szwejkowskiej gospodzie U KALICHA facjata cesarsko-królewskiego Franciszka Józefa była przepisowo osrana przez muchy, i znaczyli ci piwa krechami węglem na podstawkach do kufli.

Ludzkie było panicho – myślałem po cichu licząc, że jakoś wyrobię i potem śmiałem się po cichu do wieczora, bo wiedziałem już chyba na pewno, że wyjadę z tych krajów na własne życzenie. Tego nie wolno robić na bacie; nie na bacie – myślałem – bez musu i bez nic, jeszcze będą ci potem zazdrościć – myślałem z butelką pilzneńskiego „Prazdroja” przy jakimiś barze i były rozmówki, że Patton chciał czołgami zdobyć Pragę pod koniec II wojny, ale mu nie dali, bo Europa już była pociachana i doszedł tylko do browarów w Pilznie. Pamiętam jak przejazdem z amfibii opancerzonej BTR zobaczyłem drobną tabliczkę na murze: tutaj przyszedł na świat Franz Kafka w 1883 i potem właśnie najbardziej zobaczyłem stary kirkut z nagrobkami zjeżonymi jak pnie na karczowisku.

Tak właśnie sobie wtedy pomyślałem i jechaliśmy pod pustymi oknami pożydowskimi, i były jakieś rozmówki; mało co pamiętam, bo momentami naprawdę zaczynało mnie męczyć i patrzyłem na nasze cienie z Mostu Karola między figurami świętych z kosturami i mewy śmigały z obu baszt wjazdowych, łapiąc w locie okruchy chleba rzucane z amfibii – w zachodzącym słońcu wszyscy wydawali się opaleni. Kto mógł wiedzieć, że dwadzieścia parę lat później na tym samym moście z mewami szybującymi nad apostołami z obu stron – zaćpane punki z wystrzyżonymi rudymi „irokezami” sprzedawać będą posowieckie hełmofony z sierpem i młotem wpisanym w gwiazdkę i pomalowane na czerwono magazynki do kałachów; kto mógł wiedzieć, że karnawałowe ostatki zaczęły się dużo wcześniej.

Wtenczas tylko w samo południe leciał „taniec śmierci” z okienek średniowiecznego ratusza i kostucha poprzedzająca apostołów waliła się w pierchy kosą, i po przekątnej Rynku Staromiejskiego jeździła dorożka z rozświetlonymi lampionami ciągnięta przez parę rozrywkowych koni cyrkowych, które stawały dęba jak czarny ogier Ferrari i zaczynały drobić – jak na maneżu habsburskiej Szkoły Jazdy – w rytm muzyczki z tranzystorów i najlepiej to wyglądało z przebojem „Carnival Is Over” na melodię „Wołgi Wołgi”. Graliśmy w kości pokerowe o słodkie kostki kawy zbożowej z żelaznych racji, które dawaliśmy dzieciakom i kto mógł wiedzieć, że 20 parę lat później na tym samym Moście Karola przyćpane neopunki z czerwonymi czubami na wygolonych łbach pokazywać będą eks-komuchom w foliowych deszczowcach piąchy z wysuniętym paluchem „fuck you”.

Więc wtedy nawet nie wiedzieliśmy, bo Czesi odkryli to w archiwach dopiero w latach dwutysięcznych – że ówczesny czołowy komuch Novotny jeszcze na początku 1968 wygłosił tajny referat, ostrzegając, że izraelskie zwycięstwo w Wojnie 6-dniowej z Arabami w czerwcu 1967, wspieranymi przez ZSRR z całym socblokiem razem wziętym może dodatkowo zdopingować aktywistów Praskiej Wiosny. Więc byłem kompletnie załamany wtenczas na wieży Stadionu Sparty i głównym moim odkryciem było chyba to, że Kafka i Haszek byli z jednego rocznika i zmarli też prawie łeb-w-łeb, ale nigdy nie byłem fanatykiem magii dat i wtedy jeszcze nie umiałem pomyśleć słowami, że każdy z nich zupełnie inaczej widział sytuację europejską.

Pamiętam jak znowu jechaliśmy nocami przez skomunizowany kraj i na Podhalu zboczyliśmy hakiem do saskiej karczmy z kamienia, gdzie siedziało tylko paru Enerdowców w siodłowych czapkach jak gestapowcy, i waliliśmy z nimi po pijaku pięściami w trzystuletnie stoły; kładę luz na chlanie – powtarzał Kasownik i gazda miał tylko spirytus w ćwiartkach, że robiłeś wdech do oporu, bo potem nie mogłeś powietrza złapać. W remizie strażackiej operetka objazdowa ćwiczyła „Zemstę nietoperza” i zaprawiliśmy z góralami na wozie drabiniastym, bo jak raz było świniobicie na placu targowym, i metrowymi skrzydłami nietoperza chciałem chmury nad Tatrami rozpędzić, żeby przyszedł halny, i w kwiku rżniętych świniaków odkryłem góralskiego Żyda, który przechował się za okupacji na Podhalu w szałasie pasterskim.

Tylko że zawsze z lekka się robił smutny w świniobicie i odcedzał juchę – z ciupagą i parzenicami – jodłując z cicha „Jidysze mama”, że nawet Kasownikowi gały wyszły z wrażenia; zapowiedź bomby – myślałem i potem każdy się za coś trzymał, tacy byliśmy poobijani – jak wyskoczyliśmy z tej amfibii, i goiło się dobrze jak na psie. Składali nam „żołnierskie podziękowania za wykonanie zadania w Czechosłowacji” i odkomenderowali nas do apelu poległych na Westerplatte, gdzie pancernik „Schleswig-Holstein” rozpoczął II światówkę ostrzałem półwyspu 1 września 1939, i teraz robili seans „światło i dźwięk”. Ćwiczyliśmy salwę honorową, żeby równo wyszła z okrzykiem „polegli na polu chwały” i jakiś prom wszedł na mieliznę w duńskich cieśninach, i żarłem coś na stojąco z nogą na dziale.

Od rana chmury zasuwały ostro po przezroczystym niebie i wiatr zrywał pierwsze kolorowe liście z drzew, i zobaczyłem tęczowe rozmazy smaru w kałużach, i miałeś parę w oddechu, że normalnie się rozglądałeś za jakimś szronem. Ludzie składali wiązanki kwiatów w lejach bombowych zarośniętych trawą i w samo południe zawyły syreny okrętowe, i szkolny żaglowiec „Dar Pomorza” cumował przy nabrzeżu, i była minuta ciszy w Trójmieście. Dostaliśmy przepustki na 48 godzin i sracz w pociągu był zarzygany po sufit, i w przejściu między zatłoczonymi wagonami przejechałem 300 km do Warszawy (…).



Reklama

Reklama

Treści chronione