TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | maj 22, 2020 | 3:44

KREACJA CZY AUTOBIOGRAFIA – Prof. IZOLDA KIEC („Czas Kultury” – 1995).

 

Wszystkie cytaty z książek, będących podstawą mojego tekstu, pochodzą z następujących wydań: J. Kaczmarski, Autoportret z kanalią. Warszawa 1994; E. Barbur, Grupy na wolnym powietrzu. Izabelin 1995; M. Hłasko, Piękni dwudziestoletni. Warszawa 1989. W nawiasach podaję numery cytowanych stron.

 W fundamentalnym dziele na temat pokoleń lite­rackich Kazimierz Wyka zilustrował swe roz­ważania przykładami sporów i różnic genera­cyjnych między klasykami i romantykami. W monografii Młodej Polski pojęcie pokolenia uczynił podstawową ka­tegorią interpretacyjną zjawisk epoki. Koncepcją Wyki było stworzenie „pokoleniowej” historii literatury. Przemienność stylów i prądów artystycznych proponował zastąpić zmiennością pokoleń. Wydaje się, że prosty ów pomysł ułatwiłby wiele w zakresie nie tylko periodyzacji, ale i uchwy­cenia istoty literatury polskiej XX wieku. Co prawda, w obiegu czytelniczym określa się formacje działające na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci mianem pokoleń: apo­kalipsy spełnionej, pryszczatych, Współczesności (albo ’56), nowej fali (albo ’68), pojęcia te nie tworzą jednak uporządkowanego szeregu, który odzwierciedlałby cią­głość procesu historycznoliterackiego. Z jednej strony wyznacznik „literackości” owych określeń podporządko­wany jest wydarzeniom wobec sztuki zewnętrznym (hi­storii, polityce, ideologii), z drugiej zaś sama kategoria pokolenia budzi liczne zastrzeżenia i protesty zwolenni­ków XX-wiecznego indywidualizmu.

Okazuje się jednak, że istnienie pokoleń zdetermi­nowanych historią paradoksalnie jakby splata się z potrze­bą niezależności, swobody w myśleniu i postępowaniu, a co za tym idzie – z kwestią aktywności twórczej. Świado­mość przynależności pokoleniowej, biologicznego i spo­łecznego determinizmu wyzwala bowiem coraz bardziej agresywny indywidualizm, przeradzający się w chęć za­manifestowania własnej niepowtarzalności, jedyności, odrębności, w chęć pozostawienia śladu swego istnienia. Replikę jednego z bohaterów powieści Jacka Kaczmarskie­go „Autoportret z kanalią”: Wszyscy siedzimy w tej bryn­dzy, tylko nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę, poprzedza następujący wybuch rozmówcy: Nie podoba mi się sposób, w jaki mówisz „my”. Ty jesteś ty, ja jestem ja, a oni też to przede wszystkim każdy z osobna (67)1.

Książka Kaczmarskiego symbolicznie jakby za­myka i podsumowuje losy trzech pokoleń – zbuntowa­nych wychowanków PRL-u, pozbawionych złudzeń co do rzeczywistości, w której żyją. Ich postawę oddają słowa Elego Barbura, autora wspomnień pt. „Grupy na wolnym powietrzu”: (…) już byłeś z tego rocznika, że z komuni­stami nie miałeś co rozmawiać. Pamiętam jak chodzili­śmy z mordą do naszych starych, że dali się zjelenizować z tym pięknym ustrojem i sporo czasu minęło zanim odkrywałeś, że mają wypalony towar na składzie, ale musiałeś opędzać się od tego bełkotu, co go miałeś peł­no od piaskownicy (5).

Jacek Kaczmarski – rocznik 1957, bard i działacz Solidarności ’80, na emigracji od 1981 roku… Eli Barbur – rocznik 1948, uczestnik studenckich manifestacji w marcu ’68, na emigracji od 1969 roku… Trójgłos pokoleń rozpoczyna Marek Hłasko – rocznik 1934, legenda mło­dej prozy polskiej po październiku ’56, na emigracji od 1958 roku…

  1. „Taka Polska, jak ją widzi mały Mareczek”

Ci wszyscy chłopcy, z którymi ja zaczynałem, wie­dzieli, że jest fatalnie, ale czekali przez lata, aby móc napisać jeden wiersz, jedno opowiadanie, aby móc na­malować jeden surrealistyczny obraz czy też wystawić rzeźbę niepodobną do niczego. Ale byli to wszystko lu­dzie, którzy wbrew faktom i wbrew wszystkiemu, co się działo dokoła, usiłowali zachować wiarę, że nadejdzie chwila, w której wolno będzie powiedzieć: nie. My, ły­siejący już i nie piękni, i nie dwudziestoletni, mieliśmy tych parę kroków w słońcu; jedni z nas zrobili to gorzej, drudzy lepiej, nie powstały w tym czasie dzieła o wielkiej wartości, ale być może przydadzą się one przyszłym kro­nikarzom jako dowody nędzy i nieudolności, jako dowo­dy niemocy człowieka żyjącego w koszmarze, nie znaj­dującego w sobie siły, aby to wyznać. Ałe jak powiedzia­łem: byli to ludzie, którzy wierzyli, że wolno im będzie powiedzieć tylko to jedno najważniejsze w życiu każde­go człowieka słowo: nie (127).

Piękni dwudziestoletni – oto pierwsze pokolenie rozczarowanych, pokolenie, które jest świadkiem zbro­dni i któremu w jej autentyczność jeszcze trudno uwie­rzyć – jak owej pierwszej naiwnej, co to widziała i nie wierzyła (138): widziała, jak na masce jej samochodu zabito człowieka i nie wierzyła, że czyn taki jest możli­wy. Jedyny sposób, by żyć w koszmarze, to oswoić go: wpisać w znane skądinąd, ograne schematy. Dlatego świat pięknych dwudziestoletnich to świat nieskomplikowany, wykreowany na wzór wątków i reguł sztuki popularnej: literatury sensacyjnej i westernowego kina. Wszystko jak w kiepskich filmach. Kiedyś widziałem taki film, czy może czytałem taką książkę (16) – zauważa Hłasko, gdy relacjonuje swe przesłuchanie przez funkcjonariusza UB. I dalej: Ja wtedy, w Pałacu Mostowskich, powiedziałem sobie: Balzak ci nie pomoże, Żeromski też nie; ale po­może ci Lord Lister (21). O „Złym” Leopolda Tyrmanda autor „Pięknych dwudziestoletnich” pisze: Tyrmand, bez­błędnie oddając atmosferę warszawskiej draki, warszaw­skiej ulicy i knajpy, zniszczył swoją książkę demonizując zbrodnie w Polsce. (…) Ale cóż zrobić: ulubionym akto­rem Tyrmanda jest Humphrey Bogart. Moim także (52).

Świat literatury popularnej i masowego kina oka­zuje się tak atrakcyjny, gdyż oferując jednoznaczną wizję świata i stały system wartości, każe wierzyć – często na­iwnie – w zwycięstwo dobra. I Hłasko zgadza się z opi­nią Tadeusza Konwickiego, iż „Następny do raju” to nie jest książka, to jest western: Miał rację. (…) Genezą we­sternu jest obsesja sprawiedliwości: samotny człowiek, który musi niszczyć zło i przemoc. To nieważne, że robi się tysiące szmir, ale Jesse James, Earp i inni szybkoręcy są postaciami prawdziwymi (11-12).

Są postaciami prawdziwymi w ramach obowią­zującej konwencji rodem ze sztuki popularnej, w ramach typowego dla niej schematu kata i ofiary: kata zdemasko­wanego, lecz mającego za sobą siłę i posługującego się przemocą, oraz ofiary niewinnej, ale odnoszącej zwycię­stwo moralne. Świat pięknych dwudziestoletnich wykre­owany został właśnie na podstawie owego, czarno-białe­go rozkładu ról.

O przynależności pokoleniowej bardziej niż uwa­runkowania biologiczne i historyczne decyduje przyjęcie roli ofiary niewinnych skrzywdzonych. Tę świadomość pokolenia zaznacza Hłasko już w tytule swej książki -„piękni”, a więc uczciwi i naiwni, samotni donkiszoci. Nie łączy ich zbiorowy protest, walczą w pojedynkę. Wspólnota rodzi się dopiero w momencie tworzenia zbio­rowych mitologii i autorytetów. Wizja przyszłej, obiecy­wanej młodym Polakom ojczyzny ulega transpozycji w mit Ameryki – krainy dostatniej i szczęśliwej: „ Commies ” obiecali przecież wszystko: chleb, pracę, wolność, bra­terstwo, ale kto obiecuje wszystko, ten nie obiecuje na­prawdę niczego (76-77). Namiastką owej nieosiągalnej Arkadii stało się więc naśladownictwo, kopiowanie wzo­rów, powielanie stereotypów – tym bardziej atrakcyjne, że zabronione. Piękni dwudziestoletni słuchają jazzu i tań­czą rock and rolla, naśladując Presleya. Oczy przesłaniają mekarturkami, a włosy czeszą w plerezę. Noszą samodzia­łowe marynarki, wąskie spodnie, jaskrawe krawaty i buty na słoninie. Ich gest braterstwa jest żenujący w swojej śmieszności – pisze Hłasko – ciemne okulary, brzydkie uczesanie, ohydne krawaty; ale pochodziło to z wiary, że ludzie gwiaździstego sztandaru tak się ubierają, a więc i my ubierajmy się tak samo (…). Trzymajmy się (…) sta­rych amerykańskich samochodów, które wiozły Ameryka­nów do zwycięstwa; ubierajmy się w stare amerykańskie ubrania; oglądajmy komiksy nie rozumiejąc ich treści; nasz gest braterstwa w stosunku do Amerykanów jest śmie­szny i żałosny, i nie zostanie przez samych Amerykanów nigdy ani dostrzeżony ani zrozumiany (76).

…Ani dostrzeżony, ani zrozumiany, gdyż Amery­ka nie jest Ziemią Obiecaną, nie oczekuje prowincjonal­nych Deanów i Presleyów, dla których tak naprawdę li­czy się tylko polskie tu i teraz. Są więźniami rzeczywisto­ści, w której żyją, bo po prostu nie ma dokąd uciekać (3 0). I są więźniami swej idealnej wiary w możliwość stwo­rzenia lepszej, piękniejszej ojczyzny: (…) trzeba o Polsce myśleć i starać się Polsce pomagać. Każde inne myśle­nie na temat Polski jest myśleniem nie-Polaka, jest my­śleniem dozorcy niewolników i głupca (56).

I tylko czasem – w obronie własnej, w odruchu rozpaczy-i bezsilności – piękni dwudziestoletni powiela­ją odwieczne gesty młodych gniewnych: udają obojętność, gdy podczas październikowych manifestacji mówią: Odłóżcie, panowie, ruchy wolnościowe do jutra (…). Dzisiaj wieczorem jestem zaproszony na imieniny do Kropki  Minkiewiczówej. Nie mogę nawalić (60-61); cy­nizm, radząc rodakom-emigrantom bredzić skolko ugodno na temat naszych przejść w krajach Demokracji Ludowej” (89-90); i manifestacyjne zamiłowanie do al­koholowych libacji: Tak więc i ze mną; cokolwiek bym nie zaczął pisać, wszystko mi się kojarzy z pijaństwem (50).

Pozy te skrywają gorycz i przerażenie – gdy już nie piękny i nie dwudziestoletni, w kraju skazany na zmo­wę milczenia, na emigracji targany bolesną nostalgią, Hłasko pisze o kolejnym pokoleniu wychowanych w PRL-owskim więzieniu: Kiedy dzisiaj spotykam ludzi pięk­nych, dwudziestoletnich i rozmawiam z nimi, przeraża mnie jedno: wszyscy oni wiedzą, że w Polsce jest źle; wszyscy nie mają złudzeń co do tego, że Polska jest kra­jem; natomiast nikogo z nich to specjalnie nie interesu­je. (…) żaden z nich nie czeka już na dzień, w którym wolno będzie mu powiedzieć: nie (127)…

  1. „Co ja tu kurwa robię”

Mieszkaliśmy z chłopakami na stałe w Warszawie i mówiliśmy nieraz między sobą, że mamy w dupie całą zabawę w komunizm, i wzięliśmy sobie wolne od tego beł­kotu, bo wiedzieliśmy od dawna, że to nie dla nas, i nie mieliśmy co rozmawiać, bo nic nas nie męczyło, i nie da­waliśmy wtrącać się sobie do życia gnojom, których pełno na każdym kroku. Więc robiliśmy swoje na wariata i może nawet przeginaliśmy z różnymi numerami (8).

Pokoleniu końca lat 60. udostępniono analizę me­chanizmów działających we współczesnym świecie -„Rok 1984″ George’a Orwella. Nietrudno rozpoznać pa­ralele owej przerażającej antyutopii w rzeczywistości PRL–u: / wciąż na okrągło orwellowskie mruczando w me­diach: działalność społeczna dyskretna acz znacząca; je­dwabie z Milanówka, sztuczny miód-polscy tkacze cie­szą się nie od dziś szacunkiem świata; czyn produkcyjny – dar ojczyźnie, patriotyzm pracą mierzony; prawdzi­wy miody człowiek swoją radość i nadzieję podbudo­wuje pracą; frontem do klienta – kwiatek dla Ewy na Ósmego Marca; eks-ambasador polskiej kultury — gni­da na ciele klasy robotniczej – ojczyznę na Zachodzie szkaluje; milenium (6).

Rekompensatą za utracone złudzenia jest nowy – importowany – świat kultury pop, gdzie rolę guru i sym­bolu pełni Mick Jagger, skandujący „I can’t get no satisfaction” i rzucający w tłum fanów swą srebrną marynar­kę. Rolling Stonesi, Beatlesi oraz rodzimi bigbitowcy kreu­ją kolorową, nie znaną dotąd polskim dwudziestolatkom

rzeczywistość. Rzeczywistość zastępczą, która wspólną zabawę w takt ogłuszającej muzyki czyni namiastką wol­ności, która pełni funkcję azylu, pozwala przetrwać w nie akceptowanym, odrzuconym świecie. Rozluźnij się! roz­luźnij się cały! – woła dziewczyna tańcząca na parkiecie Stodoły. / to było całe życie w tym kraju (23) – dodaje bohater. Wizja świata stworzona przez kontestującą kul­turę pop nie wyzwala gestów buntu, agresji, politycznego czy społecznego protestu, sama w sobie staje się warto­ścią, wyzwalając emocje, prowokując spory i dyskusje: (…) zawsze chciałem cholernie zobaczyć, jak Beatle gra­ją na żywo, bo mogłeś ich tylko słuchać na cały regula­tor, i potem znajome dziewczyny pytały, co za sens oglą­dać jeden film tyle razy, i były rozmowy, że niektórzy wolą Stonesów (97).

Świat kultury zachodniej, który wzgardził ofiarą i uwielbieniem pięknych dwudziestoletnich, teraz otwo­rzył bramy swej Arkadii. Za jaką cenę? W zamian za utratę tożsamości pierwszego pokolenia urodzonych w „wol­nym” kraju. Przemieszanie dwóch rzeczywistości – praw­dziwej, odrzucanej świadomie, i sztucznej, akceptowanej poprzez identyfikację – spowodowało niemożność samo-określenia rówieśników Barbura. Bohater przypomina prośbę dziewczyny, żebym usiadł naprzeciw niej i powie­dział jakim naprawdę jestem człowiekiem… Na to już jak­by byłem za słaby (300) – przyznaje. Jego wspomnienia rwą się, wydaje się, że w poszukiwaniu zagubionego „ja” relacjonuje przeszłość niejedna, lecz kilka osób: (…) czu­liśmy się normalnie jak obywatele świata; wiedzia­łeś co trzeba i miałeś z głowy, i patrzyłeś na to prosto, bo m i a l e ś obowiązek ściśle i dokładnie myśleć. Pamiętam: z miesiąc przed wyjazdem naj­więcej żałow ałem radiowego programu UKF i Skal­dów (46); (…) p o my ś ł a łe m, czy czasem nie pójść się odesrać, i włożyłem sweter na lewą stronę, i wyciągnąłem piwo z lodówki (…) zaczęła się pora wyprowadzania psów i słyszałeś jakieś ujadania razem ze Skaldami, i chodziliśmy głównie do Stodoły (101).

Pełen brutalizmów i wulgaryzmów, zgrzeb­ny język oddaje atmosferę warszawskiego – pozornego luzu z czerwonym ryjem i uśmiechem stosowanym (5). Luzu, za którym kryje się bezsilność wobec komunistycz­nego terroru, karającego niesfornych, plecami zwróconych do reżimu dwudziestolatków mundurem i rozkazem rozje­chania czołgami Praskiej Wiosny (13 6):(…) w ruchu dzia­łania znaleźliśmy się przypadkiem i to był jeden z najlep­szych pomysłów, jakie podrzucili mi w tym kraju. (…) chcieli nas zgnoić ci pseudoludzie; naprawdę chcieli nas załamać i chyba nie można nic nowego powiedzieć na temat gnojonego człowieka, i dostawaliśmy takiego łup­nia, że we łbie się nie mieści (123). Inna – nierealna, wymarzona rzeczywistość, jak zgrzyt, jak sygnał podświa­domości, pojawia się tylko na chwilę, by w banalnych metaforach, sentymentalnych obrazach ujawnić tęsknotę bohatera za lepszym, sprawiedliwym i pięknym światem oraz idealną miłością: Wydało mi się nagle, że pływam w odkrytym basenie, do którego wiatr znosi żółte liście i sosnowe igły z lasu naokoło i zachodzące słońce prze­świetla szklane werandy domów na zboczach gór; Lele macha do mnie z betonowej trybuny obrośniętej trawa­mi i mchem (61); Opierałem się o wielką szybę wystawo­wą Du Nordu i zobaczyłem kosze wrzosów na złomowisku, (…) i bosy pastuszek z fujarką – jakby z obrazu Cheł­mońskiego – szczerzył się do mnie samym wdziękiem: Więc zdążyłem zobaczyć jej twarz i potem się odwróci­łem, i zobaczyłem jej oczy przez szybę (301).

Mimocho­dem jakby wizje owe demaskują pozy dwudziestolatków końca lat 60., pokazują rozpacz i bezsilność ukryte za ste­reotypami, według których kreują oni siebie i swoje ży­cie: silnych, cynicznych facetów, bez ideałów i wiary, wiecznie pijanych, szukających towarzystwa przypadko­wych dziewcząt na jedną zwariowaną imprezę. Rozbicie tożsamości nie pozwala im na stworzenie własnej posta­ci buntu, własnych gestów obronnych. Poprzednicy bo­gatsi byli o ideały i wiarę, o mity i autorytety. Cóż, że nierealne i naiwne, skoro dające siłę, by sprzeciwić się koszmarowi, by powiedzieć to jedno w życiu „nie”… pozbawionego tożsamości pokolenia końca lat 60. nie stać na samookreślenie i nie stać na spójną, duchową czy intelektualną biografię.

Wspomnienia Barbura to re­jestracja faktów, zdarzeń, kilku myśli. To jedynie po­wierzchnia świata oglądana za pomocą filmowej kame­ry: Teatrzyki jednego aktora pod ramami z trzech desek i babie w białym fartuchu wyszedł browar na ciężarówie, i kruszyła wróblom rogala na wiatr, i skoczyliśmy do sklepu w centrum po piweczko, i FTM po krótkim posto­ju znowu zostawił kałużę oleju (86); Szmul posiadał w Jastrzębiej Górze znajomą willę w wiśniowym sadzie i poszedłem trochę popływać w Bałtyku, i potem wróci­łem podciągając spodenki, i siadłem w tym miejscu, gdzie fale ubijają piach, i Szmul wybił sobie palec grając w siatkę na brzegu. Wracaliśmy potem z plaży w smród wielkiego lata i wściekłe słońce waliło ciągłe z nieba, i byłem jakby zmachany w środku; kopałem jakąś piłkę środkiem jezdni i szedłem i szedłem z koszulą na plecach, żrąc loda na patyku, i Danek machał dresem nad głową wachlując pysk, i kopnąłem piłkę w parkan ze skrzynką pocztową. Czułem swoją koszulę sztywną od prania w morzu i pa­gon odpiął mi się na ramieniu, i majtał się na wietrze jak chorągiewka, i byłem przetrenowany na deptaku (78).

Pokoleniu marca ’68 odebrano tożsamość, wkrót­ce także – odebrano własne miejsce na ziemi: (…) wyje­chałem z Polski ze względu na Izrael, do którego nie poje­chałem. (…) zaliczyłeś niezgorszy kanał emigracyjny i wyprowadziłeś się z domu, i mieszkałeś na autostra­dzie (303). Cóż z tego, że o grupach na wolnym powie­trzu pisze nie Polak, lecz wychowany w Polsce Żyd? Sam przyznaje: (…) daleki byłem od próby włożenia sobie w głowę, że mogę żyć tylko w Polsce lub w Izraelu (291). O jego doświadczeniach, poglądach i ukształtowaniu oso­bowości nie decyduje narodowość, lecz miejsce: rzeczy­wistość Polski końca lat 60. Emigracyjna nostalgia jawi się więc jako tęsknota do kilku warszawskich ulic, do ciastek od Bliklego, do stodolanych koncertów, do dziew­cząt spacerujących Krakowskim Przedmieściem: Tylko, że znowu była cholerna jesień w pustym mieście, i jeśli o mnie chodzi, to dziękuję; najgorzej dawałem sobie radę z tęsknotą do dziewczyny, która kiedyś w rozpiętym ko­żuchu w najgorszy mróz wychodziła roześmiana z bra­my ASP i miała zawsze czarne oczy i najlepsze nogi na Krakowskim, a latem ścinała włosy na chłopaka, i mówi­ła, że jest cholernie nowa. Więc starałem się tę tęsknotę upraszczać, żeby wyć z tęsknoty tylko do sytuacji, i nau­czyłem się chyba jakby wyć słowami, i nie moja wina, że musiałem to wycie upraszczać, bo nie mogłem zobaczyć tych paru kamienic czy ulic, gdzie kiedyś biegałem w dzie­ciństwie; ale najlepsze w tym wszystkim było to, że wyje­chałem z Polski ze względu na Izrael, do którego nie poje­chałem (303).

Nie pojechałem… Tak Elemu, jak Szmulowi czy Dankowi obce były syjonistyczne idee i na myśl im nie przyszło powtarzać wędrówki Żyda-wiecznego tułacza, zdążającego do swej Ziemi Obiecanej. Mieli własny kąt, którego nie chcieli opuszczać, na bezdomność skazała ich peerelowska Polska końca lat 60.: (…) niech mi gnoje nie pieprzą, że trzeba było od razu wyjeżdżać, bo wy­próbowałem to na sobie i byłem tam, i znam ten ból; zwody i awanse jak na studiach, że wszystko odkładałeś na potem, choć od dawna wiedziałeś gdzieś w środku, że będziesz musiał kiedyś wyjechać z tego kraju. Ale mia­łem czas i starałem się tylko myśleć o tym na luzie, żeby mi nie zdechło, i zadawałem sobie wiele trudu, żeby choć trochę mniej czuć się obco, i powtarzałem sobie tylko, żeby przeczekać i zagrać na czas. (…) nigdy nie wypina­łem się z żydostwem ani nie zgrywałem na nie-Żyda i te­raz coraz większy niepokój mnie ogarniał za każdym ra­zem, gdy chlapali brudnymi jęzorami na Izrael (…) czu­łem się garbato i gniłem po pas w błocie, i nawet przez głowę mi nie przeszło, że to moje ostatnie polskie waka­cje. Miałem kompletny demol w mózgu i łapałem się na jakichś zupełnie nowych myślach; nie można nikomu wy­tłumaczyć i nie przeczytasz tego w żadnej książce, i nikt ci tego nie powie; ruszasz przed siebie chrzaniąc wszystko, bo chcesz mieć dokoła luz i naprawdę miałem pomysł, żeby ruszyć w Europę, bo tutaj sprawy wzięły w łeb (70-71).

Bohater „Opowieści pewnego emigranta” Kacz­marskiego, polski Żyd, ani syjonista, ani też i goj, który stracił tożsamość, służąc komunistom, reżimowi, wyrzu­cony z Polski w 1968 roku, nie potrafi odnaleźć swego miejsca na  ziemi. Sam sobie zgotowałem zgubę – wyzna­je doświadczony, dokonujący rozliczenia z życiem czło­wiek. Barburowi, dwudziestolatkowi wygnanemu z Pol­ski, zgubę zgotowała przybrana ojczyzna. Zgubę, która powoduje, że może on powtórzyć gorzkie słowa starego emigranta: Jak ja powiem Jehowie/ Za mną Jahwe stań/ Z tą Polską związanym/ pępowiną hańb…

  1. „Ja – dwudziestoletni, nie pozbawiony inteligencji, sprytu i uroku mężczyzna../7

Wszystko wydało mi się nagle wzajemnym, zbio­rowym udawaniem. Trzydziestoparoletni weterani sprze­ciwu udawali pewność siebie i rozważną brawurę, wpa­trzeni w nich adepci konspiracji udawali, że niczego tak nie pragną, jak dorównać swoim idolom, zmuszając ich tym samym do jeszcze bardziej przekonywającego uda­wania, że wszyscy są wolni i blisko już świt. Nie miałem nic przeciwko temu. W końcu przy odrobinie szczęścia można się stać tym, kogo się udaje. Ale nie podobało mi się, że zostałem w to wciągnięty, bo przecież też musia­łem udawać, że jestem jednym z nich, a nic nie było mi bardziej obce, niż perspektywa narażania się dla naj­piękniejszych choćby ideałów (62).

Kreatorzy polskiej rzeczywistości przełomu lat 70. i 80. jeszcze nie wierzą w możliwość zmian, lekceważą silę trzeciego pokolenia dwudziestolatków wychowanych w komunistycznym reżimie. Sprawnie działa Służba Bez­pieczeństwa, rosną fortuny partyjnych aktywistów, me­dia propagują sukcesy polskiej gospodarki. Lecz ci po drugiej stronie barykady już nie pragną PRL-owskiego szczęścia, nie interesuje ich reformowanie systemu. Sami chcą stwarzać rzeczywistość, w której żyją. Tu nie ma co naprawiać, tu by trzeba wszystko rozwalić i zacząć od nowa (48) – potwierdza zamiary opozycyjnej młodzieży taksówkarz wiozący Kaczmara i Daniela Błowskiego na konspiracyjne zebranie.

Tym młodym ludziom równie obcy jest idealizm pięknych dwudziestoletnich, jak pozorny luz pokolenia ’68. Niezrozumiałe i żałosne są zaangażowanie oraz dzia­łalność Jerzego Bielasa reprezentującego najstarszą ge­nerację przeciwników komunizmu, rówieśników Hłaski. Skąd się tacy ludzie biorą? – myśli bohater książki. -Jako dziwaczne okazy gatunku, przedmiot obserwacji dla hobbystów – proszę bardzo, jako temat do piosenki dla Kaczmara, czemu nie? Ale dlaczego ja się mam nimi zachwycać albo przytakiwać ich lunatycznym pomysłom? (99). Przedstawiciel pomarcowej generacji emigrantów wyjaśnia swą chęć pomocy naszym uwięzionym Jurkom, Adamom, Jackom i Piotrom (206): (…) zajmujemy się Polską z jednej tylko przyczyny. Powiodło nam się na Zachodzie, a nie powiodło – z takich czy innych wzglę­dów – w kraju, który jest nasz ojczysty. To wytwarza kom­pleks winy. Z praktycznego punktu widzenia Polska nie jest nam niezbędnie potrzebna. Zaspakajamy nią tylko jakiś fragment własnego niespełnienia (197).

Młode pokolenie nie rozumie ani wiary, ani nie­spełnień poprzedników. Otaczająca rzeczywistość nie sta­nowi już zagadki, została rozszyfrowana i oswojona. Prze­ciwnikami nie są ani groźni, tajemniczy c o m m i e s Hłaski, ani domowe komuchy Barbura, którym osten­tacyjnie pokazuje się plecy. Drugą stronę barykady zaj­muje komuna, znana, rozszyfrowana siła, posługująca się w czerwcu, w marcu i w grudniu tą samą bronią, i stosująca niezmiennie te same propagandowe chwyty. Dwu­dziestolatkom przełomu lat 70. i 80. niepotrzebne są więc kulturowe schematy i konwencje, które pomogą zro­zumieć działanie systemu, które umożliwią walkę lub przetrwanie. Sztuka niczego już nie tłumaczy, nie wyja­śnia świata i rządzących nim mechanizmów. Służy zaś swym autorytetem, gdy młode pokolenie potrzebuje ma­ski, za którą skrywa swe intencje, dążenia i ambicje. Obraz Polski, jaki się wyłaniał z podań o azyl, zawierał wszyst­kie elementy krajobrazów Boscha – tortury, piekielne pło­mienie, odczłowieczone potwory szarpiące zwłoki na strzępy. Ruiny i zgliszcza – stwierdza Błowski. – (…) Zło­ściły mnie te naiwne wizje do chwili, gdy zdałem sobie sprawę, że dla niektórych nie są one naiwne; mogą być przydatne (218). U Hłaski kultura popularna uległa nobi­litacji, głosząc ideały i wiarę pięknych dwudziestoletnich, u Kaczmarskiego zdegradowana zostaje sztuka wysoka, która staje się narzędziem w niegodnych rękach, wybuja­łym estetyzmem przesłania oszustwa i zdrady.

Dwudzie­stoletni bohaterowie traktują swe zainteresowania kultu­rą jako stopień do kariery, do osiągnięcia życiowego kom­fortu. Ich twórczość przestaje być owym jednym w życiu, głośno wypowiedzianym „nie”, staje się grą, kamuflażem, pogonią za koniunkturą. Los dał im życiową szansę – ta­lent plus koniunkturę (206) – mówi jeden ze starszych emigrantów o Błowskim i Kaczmarze przebywających w Paryżu. Błowski zaś tak charakteryzuje swego przyjacie­la: (…) uważałem go za mięczaka, który udaje poetę prze­klętego, mając jednocześnie wbudowany wentyl bezpie­czeństwa w postaci jakiegoś podświadomego sprytu. Nic co robił, nawet w pozornym szaleństwie artystycznej sło­wiańskiej histerii, nie zagrażało mu w żaden istotny spo­sób, choć dla postronnych mogło się wydawać tańcem pijanego na drutach wysokiego napięcia. (…) Kaczmar miał naturę pogodną, skłon­ność do uciech i nadużywania wszelkiego rodzaju przyjemnostek, toteż kiedy wcielał się w postaci nieszczęśników krzyczących na rosyjską modłę o krzywdach, jakie ich spotkały, nie mogłem nie widzieć w tym pozy, wtapia­nia się w atrakcyjną mitolo­gię cierpienia (24-25, 61). Sam Daniel uchodzi wśród znajomych za wyjątkowego cwaniaka, człowieka obda­rzonego umiejętnością prze­widywania przyszłości lub za jednego i drugiego jed­nocześnie. Czyż nie wybra­łem sobie trefnego tematu – komentuje te opinie. – Wątki biblijne w malarstwie Rembrandta, kiedy wszyscy uwa­żający się za sprytnych pisali o przemianach świadomości chłopa na podstawie twór­czości Juliana Kawalca lub w najlepszym wypadku o roli gwary przedmieść w opowiadaniach Marka Nowa­kowskiego? Musiałem coś wiedzieć decydując się na Bi­blię (z komentarzami tego Żyda w dodatku), a ponieważ nie widywano mnie w kościele, wniosek był jeden – cwa­ny cynik, teraz mu takiej pracy nie odrzucą bez hałasu. Nie mieli mi fartu za złe. Raczej patrzyli na mnie z sza­cunkiem, jak na kogoś, kto zagrał w nielegalną grę i wygrał, zanim pojawiły się gliny (43).

Dążenie do sukce­su, do kariery oznacza działanie zdeterminowane i za wszelką cenę – ale w każdym momencie przemyślane i dokładnie wystudiowane. Świadomie i bez żalu Błowski rezygnuje z rodziny i domu, przekreśla życie i uczucia swej młodej żony, w końcu – z rozmysłem porzuca wła­sną tożsamość. Jako Daniel Bluvmann rozpoczyna karierę odczytami w kręgach polonijnych elit. Gdy jest to koniecz­ne, biblijne wątki obecne w malarstwie Rembrandta łą­czy z „modnym” tematem walczącej z komunistycznym reżimem Polski: W tej przestrzeni całe moje życie poja­wiło się nagle jako jakaś spójna, logiczna i piękna ca­łość nieuchronnie rozwijająca się we właściwy sposób ku spełnieniu publicznemu i osobistemu, ku jedynej w swoim rodzaju, niepowtarzalnej doskonałości. Ta do­skonałość w zasięgu ręki, ta czystość myśli i uczuć łą­czących zamierzchłe przypowieści ludu wybranego, mękę Chrystusa, kapitalizm siedemnastowiecznej Ho­landii z losem człowieka znikąd — Polaka, który cudem wydostał się z otchłani sowieckiego barbarzyństwa -musiała być widoczna. (…) Sięgnąłem po broń ostatecz­ną. Prawdę i konkret. Opowiedziałem o torturowaniu mnie prądem, o naciskach bezpieki, bym stał się infor­matorem. (…) Iz tego spanikowanego pieprzenia było już tylko jedno wyjście, najgorsze z możliwych, wytarte hasło, slogan, banał, na którego dźwięk sam bym wzru­szył ramionami i zajął się czymś pożytecznym. A jednak wypowiedziałem te słowa, a raczej one wypowiedziały się same, pozostawiając mi cały wstyd i odpowiedzial­ność – POLSKA JEST CHRYSTUSEM NARODÓW (257-258).

W perspektywie także zbiorowe formy protestu okazują się być jedynie poza, moda, wyczuciem przyszłej koniunktury. Zajmowanie się działalnością opozycyjną w połowie lat 70. Zaczynało być modne, zwłaszcza wśród sfrustrowanych intelektualistów (20), ci i owi studenci dawali do zrozumienia, że kontaktują się z KOR-em, chodzą na tajne komplety, a jeszcze inni celowo nie domywali rąk z plam po farbie drukar­skiej (38). Jednak pod postacią buntu czai się tchórzo­stwo, a obrona indywidualizmu to jedynie egoizm. Wie­działem, że nie potrafię być lojalny, jeśli będzie to sprzeczne z moim własnym interesem – wyznaje Błowski. – Zdawałem sobie sprawę, że w takim toku myślenia zasadniczą rolę odgrywa zwykły strach (62).

„Autoportret z kanalią” Kaczmarskiego, będący swoistym pokoleniowym wyznaniem, demaskuje mecha­nizmy i emocje kryjące się za fasadą zbiorowego prote­stu, kreuje obraz wspólnoty pozornej. Pokolenie końca lat 70. nie jest ani jednością ofiar – niewinnych i skrzyw­dzonych, ani grupą przyjaciół. Jest pokoleniem Błowskich i Kaczmarów – antybohaterów, pozbawionych nie tylko heroizmu i tragiczności, lecz nawet bezradności i rozpa­czy poprzedników. Antybohaterów bez celu, bez szlachet­nej czy nieszlachetnej pasji, bez systemu wartości (25). Żyjemy w niepięknym świecie i nasze tragedie są nie-piękne (61) – mówi uczestnik groteskowego zebrania konspirujących młodzieńców, skrępowanych budowaniem póz i pozorów działania przez wykorzystanie zewnętrz­nych symboli buntu: Większość twarzy skrywały najróż­niejszego fasonu brody, z przewagą takich, które rosną jak chwasty – gdzie chcą i jak chcą. Dużo też było dłu­gich włosów, związanych gumką w warkocz lub puszczo­nych na żywioł, co powodowało powszechność gestu od­garniania ich z oczu lub zarzucania za uszy. Od końca lat 60. długie włosy oznaczały wolność i niezależność przekonań, czyli niewolę nowej konwencji i zależność od symbolu. Było dużo okularów i kracia­stych flanelowych koszul, zapadniętych raczej klatek pier­siowych i wytartych dżinsów (54).

Jedyną rzeczywistością ostatniego pokolenia dwu­dziestolatków PRL-u stają się pozy poprzedników. Po­szukiwanie silnych wrażeń w alkoholu zmienia się w de­generację: Też z siebie zrobiłem zwierzę! – woła pijany Kaczmar. – (…) Wszystko sobie w życiu rozpierdoliłem. Tyle mi samo właziło w ręce, pieniądze, dziewczyny, uzna­nie, że nie umiałem o to dbać. Docenić. Nawet własnej twórczości nie umiem cenić. Za łatwo mi przychodzi. A jak nie przychodzi, to boję się, że już nie przyjdzie. Nie cenię, niczego nie szanuję. Siebie nie cierpię (266). Mit pierwszej miłości, liryczne wspomnienie Hani u Marka Hłaski i „mądralińskiej”, pachnącej baziami Lele z pod­stawówki u Elego Barbura – zastępuje zezwierzęcenie. Błowski z lubieżną mgłą na pysku przez osiem godzin dziennie (14) rozmyśla o Pticy, którą potrafi określić je­dynie jako fantastyczną dupę. Cyniczne, prowokacyjne deklaracje młodych gniewnych stają się faktem, gdy Da­niel wspina się po kolejnych stopniach wiodących do kariery: balansuje między działalnością opozycyjną a współpracą z SB, żeni się z córką partyjnego dygnita­rza, szantażuje ojca, zmienia nazwisko i tożsamość.

Wykreowanie świata antybohaterów przełomu lat 70. i 80. to okrutna, ostatnia i ostateczna zbrodnia ideolo­gów komunizmu. Biało-czarna rzeczywistość popaździernikowych miesięcy, rozbita na dwie rzeczywistości Pol­ski lat 60., musiała stracić jednoznaczny wymiar, pogrą­żyć się w chaosie, spowodować zatarcie reguł i wartości. Rozpoznany kat działał z premedytacją, okazał się jedy­nym odniesieniem i wzorem dla ofiary. Idoli kultury pop wpisał w Orwellowskie schematy. Ta niejasność sytua­cji, w jakiej się jest, reguł gry i jej celów była wówczas zjawiskiem powszechnym (23) – przyznaje Błowski.

Józef Czapski w jednym ze swych esejów, po­chodzącym z 1949 roku, przytaczał list osiemnastolatka z Polski, pisany po drugiej wojnie światowej. Chłopak, który walcząc w czasie wojny w podziemiu, rozpoznał pod patetyczno-patriotyczną maską prawdziwe pobudki działania, wyznał: Mówiłem prawdę w oczy, tępiono mnie, znienawidziłem ich. Po wojnie został stalinowcem: W nowe dogmaty nie uwierzyłem, ale zachwiały się stare. (…) Byłem typem intelektualisty pełnego zastrzeżeń, bojącego się czynu i akcji. Lucjan przepędził me wahania. być może przyzwyczaję się do nieróbstwa, przepoję iluzjami na temat samego siebie, co stanie się przyczyną bolesnych rozczarowań. Uczuciowość, nieśmiałość ma zmalała w powodzi coraz to nowych wrażeń. Lublin, Warszawa, Wrocław, hotele, nowe twarze i nowe pro­blemy. Władza, pieniądze, koniak, kobiety…Ten list – komentował Czapski – w którym plącze się i wikła ofiarna i szlachetna gotowość przekreślenia siebie, pragnienie czynu z zachwytem dla bezwzględnych, pozbawionych wszelkiego skrupułu, ale skutecznych metod sowieckich, przy jednoczesnym głębokim scepty­cyzmie do obiektywnego sensu czegokolwiek, to jest świadectwo i „ Spowiedź dziecięcia wieku “, dziecię­cia naszego wieku.

Powtórzeniem czy ciągiem dal­szym tej spowiedzi są wyznania wychowanków peerelowskiej Polski – Marka Hłaski, Elego Barbura, Jacka Kaczmarskiego? Powtórzeniem czy ciągiem dalszym spo­wiedzi polskiego dziecięcia naszego wieku, dziecię­cia, które przeszło drogę od naiwnej wiary w możliwość stworzenia lepszej, piękniejszej ojczyzny, przez ostenta­cyjną bierność i niezaangażowanie w losy kraju, po ego­izm graniczący ze zdradą…

Taka młodzież jest także tu wśród nas – koń­czył swój esej Czapski – w Paryżu, Londynie. Z tym sa­mym, czy z podobnym chaosem doświadczeń i brutal­nych przeżyć. Cóż im dajemy, my starcy, poza głodowy­mi stypendiami, poza frazesami wzniosłymi i złym snem naszych swarów politycznych? Narody giną bez wizji – mówi Biblia. Jaką wizję daje moja generacja emigracyj­na tej polskiej młodzieży, która chce wiedzieć, dlaczego warto jest nie tylko ginąć – ale i żyć. Niemal 50 lat od chwili, gdy Józef Czapski pisał te słowa, młodzieży urodzonej w powojennej Polsce nie udzielono odpowiedzi na to pytanie – ani w kraju, ani na wygnaniu. Z dala od ojczyzny połączyła te trzy tak różniące się między sobą pokolenia zbuntowanych wychowanków PRL-u nostalgia i emigracyjna samotność. There was nobody here, Mr Katschmarsky. You ‘re alone. You’re all alone (283) – takimi słowami kończy się „Autoportret z kanalią”. Obca mowa, obce miejsce, obcy świat i wciąż to samo, utrwalone w literackich portretach pytanie: co dalej ?   ■



Reklama

Reklama

Treści chronione