TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | czerwiec 14, 2020 | 7:01

SZKLANECZKI Z PLASTERKIEM.

TELAWIW OnLine: W celach dokumentalnych połączyłem dwa pokrewne wywiady, których udzieliłem kiedyś popkulturowemu pismu „Machina” i polskiej edycji „Playboy’a”. Chodzi głównie o klimaty mitycznych lat 60. w Warszawie – zawarte w mojej powieści „Grupy na wolnym powietrzu”. Skomuszona Warszawa nie była miastem wesołym, podobnie jak cały prl, ale z wielu powodów, głównie kulturowych, ówczesna Polska uchodziła jednak słusznie za “najweselszy barak w obozie”. Zaś to, czym się tu zajmuję było fragmentem tego dużo szerszego zjawiska. (stylizowana fota…z wywiadu w Playboy’u 2005).

@

Jednym z ważnych bohaterów tej powieści jest ówczesna Warszawa. Gdzie skupiało się życie waszego pokolenia Sixties?

Przede wszystkim w sobotnio-niedzielne wieczory studenckie kluby: Stodoła na Nowowiejskiej, Centon na uniwerku, Hybrydy na Mokotowskiej i Dziekanka na Krakowskim, gdzie w piwnicy był bar z muzyczką jazzową do tańca. Najlepsze były tam zawsze “bale gałganiarzy” z ludźmi z ASP, ten klub spauperyzował się po tym, jak Wajda nakręcił tam sceny z “Polowania na muchy” – ale ja już potem wybyłem z peerelu. Najbardziej lubiłem Stodołę – duża sala dawnego kina wojskowego „Oka”. Grały na przemian dwa warszawskie zespoły – Pesymiści i Pięciu. Pełny luz w ponurym komunistycznym mieście.

Ciemnawa sala zadymiona dodatkowo gęsto Sportami i Giewontami, w barku przeważały węgierskie wytrawne sikacze porcjowane słynną „szklaneczką z plasterkiem”. W Stodole odbywały się też cholernie elitarne „Czwartki Jazzowe” – świetne klimaty z udziałem niewielu ludzi, najlepsze dziewczyny tam przychodziły. Omijaliśmy natomiast z daleka tak zwane klubo-kawiarnie ZMS, Uśmiech na Marszałkowskiej, Spotkanie na Żoliborzu i Piosenkę koło ZOO.

Jak to wyglądało w środku tygodnia, gdzie np. umawialiście się z dziewczynami?

W dzień po zajęciach na Uniwerku wpadało się przeważnie do kawiarni – Harenda ze stołówką akademicką w piwnicy. Telimena na górce z drewnianymi skrzypiącymi schodami i nieczynnym kominkiem, czasem była też Europejska i ogródek w Bristolu. Pod wieczór obowiązkowo Gwiazdeczka na Starówce z barkiem na lewo i podwórkiem z kolumienkami. Kapitalnym miejscem była winiarnia „U Hopfera” koło Dziekanki i pomnika Mickiewicza, gdzie wisiał wiecznie przekrzywiony portret B. Prusa i narąbany Himilsbach nawijał kamieniarskie teksty, jak ciosał pachołki w balustradzie nad trasą W-Z. Płonęły świece i spijało się „kwachy” – na siusiu chodziło się do pobliskiego zaułka (obecnie szczelnie zaryglowanego), gdzie barmanka, pani Krysia, podsypywała zawsze świeżego piaseczku wiślanego…

Na wiosnę od 1 maja ruszał odkryty basen Legii. Na wszystkich krytych basenach warszawskich – czyli na Rozbrat i Konwiktorskiej, w PKiN i w “Imce” (YMCA) – obowiązywały wówczas rygorystycznie wymagane gumowe czepki i białe slipy wiązane z boku. Na Legii przyczepiało się na tych sznurowadełkach numerek z szatni, ale prawdziwy bywalcy, do których się zaliczałem, stawali na głowie, żeby załatwić sobie przed sezonem kolorowe spodenki kąpielowe – najlepiej z Ciuchów. Takie spodenki obowiązkowo musiały mieć też tekstylny pasek.

Późną wiosną startowały też żagielki w ośrodkach nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie zaliczało się kursy na żeglarza i sternika. Miałem tam z kolegami znajomą, drewnianą „Omegę” i przystaniowy w ośrodku budowlanych w Ryni – za parę browarów i „prace bosmańskie” przed sezonem użyczał nam tej łajby. Latając na żagielkach wpadaliśmy nieraz na piwo do Białobrzegów lub PTTK w Zegrzynku; zimą śmigaliśmy na bojerach, a przystaniowy pożyczał konie od teścia i urządzał kuligi do Jadwisina. Latem jeździliśmy głównie nad Bałtyk – Jastrzębia Góra, Mielno i Kołobrzeg z kapitalnym klubem „Adabar” w podziemiach ratusza. Zimą oczywiście – Zakopiec i Krupówy, Szklarska lub górna część Karpacza, tzw. Bierutowice ze słynną kawiarnią „Stokrotka” ze znudzonymi wczasowiczkami.

Jaka była wasza mapa kulturalna ówczesnej stolicy?

Kino Skarpa na Kopernika, gdzie odbywały się „Festiwale Filmów Festiwalowych” (FFF) – gigantyczne koleje po karnety, stało się dzień i noc i obok w przedwojennej ruderze obciętej bombą była na ostatnim piętrze „meta” – wysuwała się łapa zza kotarki, wsuwałeś kasę i łapa wracała z flachą. Filmy wyświetlali w oryginale, z polskimi napisami puszczanymi rzutnikiem często skosem w poprzek ekranu, ale były jaja, najlepsze z nudziarskim Bergmanem. Kino Wiedza” na piętrze w PKiN ze słynnym napisem nad kasami „Chodząc do kina Wiedza, wyrabiasz sobie markę wybrednego widza”. Rozsuwała się czerwona kotarka pluszowa i na małym ekraniku leciały tamte nieśmiertelne, czarno-białe filmy Felliniego i Antonioniego, na których też chyba jakoś się wychowałem.

Albo Mała Scena teatru Ateneum, gdzie leciał „Dozorca” Harolda Pintera z Jackiem Woszczerowiczem – wchodziłeś wprost z ulicy, tak jak stałeś, kupując bilety jak do kina. Oglądaliśmy wiele razy ten kapitalny spektakl na pustawej salce z siedzeniami na rusztowaniach. Potem chadzaliśmy na piwo do zielonej budki, która definiowała dekadę…

Powspominajmy zatem najpopularniejsze trunki tamtych lat…

Piło się głównie browary w takich małych buteleczkach-kałamarzykach. Żywiec był rarytasem, ale największa frajda była, jak gdzieś objawiał się nagle enerdowski Radeberger ze sreberkiem na szyjce. Obalało się wszelkiego rodzaju tanie wineczka, tak zwane bełty i sikacze, z których szczególnie ceniłem truskawkowego „Turonia”. Obstukiwało się z grubsza lakierek z prawdziwych jeszcze wówczas korków w butelkach i odbijało paroma stylowymi uderzeniami we wklęsłe denko, uważając, żeby sobie nie stłuc ręki. Mega sikaczem był wtedy węgierski „Egri Bikaver”. Wódki piliśmy niewiele, jeśli już to Żytnią na sylwestra i bimberek na wakacjach. Nie znosiłem armeńskich koniaków, które sprzedawali zawsze przed świętami w „Delikatesach”.

Interesują nas wasze ówczesne fascynacje muzyczne.

Słuchaliśmy głównie Beatlesów, Animalsów i Stonesów – ścieżka muzyczna naszego pokolenia. Byłem na słynnym koncercie Stonesów w 1967 w Sali Kongresowej, ale niewielu pamięta, że w Warszawie gościli też Animalsi  i nawet The Hollies. Koczowało się całymi nocami po bilety razem z „konikami” na składanych łóżkach i dmuchanych materacach pod kasami Orbisu na Brackiej. W drugiej połowie lat 60. prawie co tydzień pojawiał się jakiś nowy przebój, zagraniczny lub polski; dziś trudno to sobie w ogóle wyobrazić. Było od groma znakomitych zespołów:  Yardbirds, Herman Hermits, The Small Faces, Manfred Mann, The Kinks, The Who, The Spencer Davis Group, The Searchers…

To właśnie Searchersi – choć najbardziej lubiliśmy zawsze Beatlesów lub Stonesów – byli pierwszym moim longiem w życiu, którego kupiłem w komisie na Nowym Świecie koło Chmielnej i byłem cholernie z siebie zadowolony. Tańczyliśmy przy nim godzinami na prywatach z dziewczynami z naszej szkoły. Najlepszy utwór nazywał się „Igły i szpilki” – po latach zauważyłem, że jeden z tych facetów był podobny do Reagana. Ludzie z mojego ogólniaka XXXVII statystowali w kultowym wówczas serialu telewizyjnym „Wojna domowa”.

Początek roku szkolnego – stoimy na schodkach w kolejce po zeszyciki pod papierniczym na Świętokrzyskiej, facet w zarękawkach z wielką strzykawą na tusz napełniał długopisy. Obok sklep filatelistyczny, księgarnia techniczna, antykwariat i piętrowy bar mleczny, gdzie najbardziej lubiłem gryczaną z sosem grzybowym. Spadamy na chatę do kumpla na tyłach gmachu PASTA – wtenczas ucięta bombą ruina – wchodziłeś przez balkon bez barierki do półokrągłego salonu z widokiem na PKiN. Pęto suchej kiełbasy na kaloryferze, odbijamy bełty. Magnetofon z jednym nagraniem na szpuli, które puszczamy na okrągło do oporu – ANNA Beatelsów. Tańczymy w grupie, najlepsze dziewczyny z naszej szkoły  – wciąż ktoś cofa i puszcza na nowo ten kawałek urwanej taśmy.

Jak tylko czwórka tych chłopaków z Liverpoolu zaczynała grać i śpiewać – czuliśmy się autentycznie wyzwoleni, nie zdając sobie z tego sprawy i nie umiejąc wyrazić tego słowami. Tak było; te klimaty wracają do mnie za każdym razem, gdy skądś nagle dobiegają do mnie ich wczesne utwory. To był start do nowej epoki nie tylko na Zachodzie, lecz także dla nas – na co dzień tkwiących w magmie komuny. Pamiętam: jak tylko na prywatach rozlegały się dźwięki Beatlesów – z tym całym niesamowitym zawartym w nich ładunkiem energii i młodzieńczości – wypełniało nas poczucie wielkiego szczęścia.

Mógłbyś jakoś w paru słowach zdefiniować „magmę komuny”?

Kiedy przypominam sobie czasy środkowej komuny w Polsce – konkretnie, końcówę Sixties w Warszawie – najbardziej dojmującym wspomnieniem jest codzienny marazm, beznadzieja i bezsens; wszechogarniająca szarzyzna realnego komunizmu, gdy w południe rozlegał się zewsząd z jedynej ogólnopolskiej stacji radiowej hejnał mariacki z ciężkim przytupem trębacza…Potem „raport o stanie wód w dniu dzisiejszym” – w Zawichoście na rzece Wiśle i w dopływach wody układały się  w granicach stanów średnich – dalej magazyn „z kraju i ze świata” z wyliczanką bonzów partyjnych: pierwszy sekretarz komitetu centralnego polskiej zjednoczonej partii robotniczej, towarzysz Władysław Gomułka, udał się z oficjalną wizytą przyjaźni do Moskwy, gdzie na uroczyście udekorowanej płycie lotniska Wnukowo powitał go sekretarz generalny bratniej komunistycznej partii Związku Radzieckiego, towarzysz, Leonid Breżniew. I tak na okrągło, bez końca, przez całe lata ten otępiający bełkot.

Ale były też na przykład jakieś programy radiowe z muzyką rockową, których słuchaliście?

Muzyczki rockowej zwanej wtedy zmyłkowo „bigbitem” słuchało się głównie na UKF w programie trzecim – odbieralnym tylko w Warszawie i okolicach. Absolutnym fenomenem w demoludach była jednak Rozgłośnia Harcerska w gmachu „Imki” (YMCA) w Śródmieściu, która nadawała na falach krótkich, ale praktycznie słychać ją było też głównie w Warszawie – najlepiej na drewnianych pudłach z kręconą gałką, płócienkiem i magicznym okiem. „Harcerze” mieli sygnał na melodyjkę „Płonie ognisko i szumią knieje” i nadawali niedzielne „listy przebojów”, które potem powtarzali elegancko w środku tygodnia. Cotygodniowe listy Top 20 nagrywaliśmy też nocami na szpulowe magnetofony „tonetki” z Radia Luxembourg na falach średnich.

Słuchaliśmy też oczywiście polskich wykonawców – Niemen,  Breckout, Skaldowie, wcześniej Czerwono-Czarni i Niebiesko-Czarni. Polanie, o których już całkiem zapomniano, a to był świetny zespół – jako grupa supportowa grali przed koncertem Animalsów w Kongresowej i kiedyś o mało nie roznieśli głównej auli SGPiS, gdy na „balu gałganiarzy” przyładowali powalającym do dziś utworem tych Anglików „It’s My Life”. Słuchało się też oczywiście Czerwonych Gitar i nawet Trubadurów w żabocikach, choć głośno się o tym nie mówiło. Za każdym razem, jak wyjeżdżaliśmy gdzieś w Polskę na wakacje – człowiek odkrywał nagle, że jest jeszcze od groma różnych zespołów młodzieżowych, o których nikt nie słyszał, a których utwory, często całkiem fajne, przepadły już raczej bezpowrotnie. Inaczej na szczęście niż paru warszawskich zespołów, które załatwiały sobie sesje nagraniowe w świeżo powstałym radiowym „Studiu Rytm” (Dzikusy, Pesymiści, Kawalerowie – dostępne w obecnej dobie na YouTube).

Pamiętam, jak siedzieliśmy kiedyś z pół nocy, bo Radio Luxembourg miało nadać utwór Niebiesko-Czarnych i faktycznie przez potworne trzaski przebiły się nagle nutki „płynie Wisła płynie” – z takiego nurtu ludowo-partyzanckiego w polskim rocku…A nieraz jak jechałeś w góry, pojawiało się nagle Radio Praha na falach długich z programem pod wieczór startującym zawsze jakąś piosenką „skupiny Manfred Mann” i odbiór był chyba tylko trochę gorszy od Warszawy. Wracając jeszcze do harcerzyków, oni właśnie w swoim tygodniku „Na przełaj” przemycili pierwszy raz w peerelu westernik na początku lat 60. – drukując serial komiksowy „Lucky Luke”. Tam też ukazywały się notowania „listy przebojów”, o której wspomniałem.

To teraz fascynacje literackie, podobno czytaliście więcej i lepiej niż obecna młodzież…

Pamiętam, jak kiedyś pod koniec ogólniaka ugrzęzłem na czas dłuższy w „Komedii Ludzkiej” Balzaka – Rastignac był pierwszą postacią, której tak naprawdę kibicowałem od czasu młodzieżowych lektur z wodzem Winnetou i D’Artagnanem – ale dopiero po latach uświadomiłem sobie, że ostry zachodni świat widziany oczami Balzaka musiał być dla mnie wtedy jakimś rodzajem podświadomej ucieczki i odreagowania na beznadziejny kanał  komuszej rzeczywistości. W którymś momencie ocknąłem się potem z tego tripu i wszyscy najlepsi kumple zachłystywali się już Amerykanami, a koleżanki Latynosami, więc też zaraz w to wszedłem z automatu.

Czytaliśmy Hemingwaya i Steinbecka, Faulknera, Dos Passosa i Fitzgeralda – Amerykanów ze „straconego pokolenia”. Z Latynosów – chyba głównie Cortazara. Uwielbialiśmy oczywiście J. D. Salingera i snobowaliśmy się ostro na Dostojewskiego. Z polskich autorów – głównie Tyrmand, Marek Nowakowski i Dygat. Lubiliśmy Czechów, choć wtedy było jeszcze bardzo mało tłumaczeń, ale za to dochodziły fenomenalne filmy Czeskiej Szkoły. Dochodziły też poza tym, nie przymierzając, enerdowskie tzw. easterny… – z wodzem indiańskim Winnetou wg Karola Maya – wyświetlane za frajer w ich ośrodku na Świętokrzyskiej.

Czytaliśmy też oczywiście pełno badziewia, tzw. literatury wagonowej. Małe książeczki z “serii tygrysa” – o bitwach i szpiegach w II wojnie. Latem w deszczowe dni zaszywałeś się z czymś takim, dajmy na to, w sinym od dymu Sporciaków zatłoczonym pawilonie „Morskie oko” w Kołobrzegu. Peerelowskie kryminały, “seria z kluczykiem” – w których czaiło się też jednak trochę prawdy, bo sprawni literaci pod ksywami to robili dla zarobku – klasykiem gatunku był „Joe Alex”, znakomity tłumacz „Ulissesa”, Maciej Słomczyński. Potem to jeszcze leciało w odcinkach w Expressiaku czy Sztandarze Młodych, gdzie na wabia dawali też zawsze w czwartki stałą rubryczkę o muzyce młodzieżowej i tylko po to się to kupowało.

Mega hitem tuż przed moim wyjazdem z peerelu był właśnie „Ulisses”, po którego wystawało się w  długich kolejkach. Przedtem już jednak ogromnym objawieniem był dla nas „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego, za którego w słynnej biało-zielonej okładce dawali w Warszawie pół kafla (500 zł) – połowę ceny jeansów na Ciuchach lub w komisie. Prawdziwe jeansy, które dobrze się wycierały były wartością nadrzędna.

To słówko o modach młodzieżowych w Warszawie…

Najlepsze koszule były zawsze u prywaciarzy na ulicy Chmielnej i w pawilonach na Marszałkowskiej – od  Świętokrzyskiej do Królewskiej – gdzieś pomiędzy na rogu Próżnej prosperowało też słynne „studio pocztówek dźwiękowych”, skąd w masakryczne zimowe wieczory buchał nagle w ciemnościach porywający wrzask Beatlesów „Twist & Shout”. W pewnym momencie szczytem mody stały się kołnierzyki koszulowe podpinane od spodu specjalnymi spinkami. Białe non-irony u prywaciarzy po 8 stów kosztowały, podobnie włoskie ortaliony i koszulki polo. Było też sporo obciachów – np. srebrzyste krawaciki na gumkę z palmami, rybkami lub girlsami. U nas w ogólniaku palanty nosili to na zabawy – najfajniej było podejść do któregoś i strzelić mu takim śledzikiem pod brodą, odciągając go z lekka w dół…

Zimą nosiliśmy zapinane pod szyję jednorzędowe płaszcze, reglany z jodełki, do czego obowiązywały jaskrawe, czerwono-kraciaste szaliczki moherowe i sztruksowe kaszkiety lub gładkie „degolówki” (te ostatnie po warszawskiej wizycie De Gaulle). Na zapleczu kina Atlantik urzędował w prywatnym mieszkanku krawiec, który jako jedyny w Warszawie wspaniale obciągał guziki od marynarek tym samym materiałem. Ta moda ruszyła wraz z pierwszym filmem Beatlesów „A Hard Day’s Night” wyświetlanym nomen omen w kinie Moskwa.

Na Chmielnej w drugiej połowie lat 60. obok Zbowidu mieścił się legendarny już za życia prywatny szewc Śliwka, u którego buty ze szpicami kosztowały 350 zet. Drugi równie słynny szewc Beczka rezydował koło hotelu Polonia – sprzedawał po 5 stów „rollingstonówy” – na świńskiej słoninie, z płaskim czubem i grubym podwójnym szwem. Trzeci etosowy mistrz kopyta zwany Filantropem robił „beatlesówy” ze szwem pośrodku i gumowymi ściągaczami po bokach (350 zł normalne – 500 z cholewą) w narożnej kanciapie na ulicy Kopernika w przedwojennej ruderze u wylotu Tamki, na tyłach mojego ogólniaka XXXVII.

W podsumowaniu, co zainspirowało cię do nazwania swojej powieści „Grupy na wolnym powietrzu” – jakie są tego ukryte sensy?

Samo sformułowanie „Grupy na wolnym powietrzu” – nie chcę nikogo rozczarować – wziąłem po prostu z popularnej niegdyś „tabeli naświetlań” dla fotoamatorów. Były takie kółka kartonowe do ustawiania przysłony i czasu z napisami – „odległe wybrzeże”, „pokój jasny, weranda”, „portrety w cieniu, ciemne ulice” etc. Sens jest oczywisty. Zdarzały się grupy młodych ludzi w tej zapyziałej, gomułkowskiej komunie, które w jakiś sposób, mimo wszystko, wybijały się na wolność. Ponad łbami totalnej, wszechogarniającej szarzyzny powstawał jakiś pomost z Zachodem – dużo silniejszy niż mogło się wydawać i przerastający stopień pojmowania komuchów.

© 2021 Eli Barbur. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 



Reklama

Reklama

Treści chronione