MIASTO (opowiadanie) i 6 wierszy – RENATA JABŁOŃSKA
Okno jak ekran cinemascope. Widziane z góry, ciemniejące drzewa w rozległym parku. Samolot „Arkiji” nabiera wysokości. Morze na horyzoncie – tajemnicze, przyciągające. Wielki, gorejący krąg zatapia się powoli w bezmiarze wody.
W windzie lustro. Twarz jak obca. Gorycz.
Szosa pełna ruchu. Reflektory samochodów omiatają asfaltowe wyboje i przydrożne krzaki. W autobusie para wystrojonych staruszków, kilka krzykliwych dziewczyn i ponurak z fajką. Radio chichoce głosami „Gaszaszim”.
W starej dzielnicy – starym sercu miasta – cisza i ciemność. Z rzadka świeci jakieś okno. Zakurzone konary zmęczonych wielkich drzew kołyszą się
nieznacznie. Puste domy, z rozdziawionymi gębami okien bez szyb i bezdrzwiowych framug, opowiadają dziwne historie.
W krzakach tajemnicza szamotanina gryzoni.
Na skrzyżowaniu dwóch starych ulic biało i jasno. Po jednej stronie odnowiony duży półokrągły dom z filarami przy wejściu, po drugiej mniejszy, prosty, z oszklonymi tarasami na drugim i trzecim piętrze i z dwiema restauracjami na parterze. Sporo ludzi w tej narożnej, rozmowy i śmiech słychać wyraźnie z przeciwnej strony ulicy. Nieco dalej ciemnawy placyk – dwa rozłożyste drzewa i ławka pośrodku, a na prawo przy rozwidleniu ulic stary, zaniedbany dom przypominający od frontu chińską pagodę, a z boku niezgrabny statek parowy.
Nad ranem świergot ptaków. Nikłe kołysanie wachlarzy wysokiej kosmatej palmy za kuchennym oknem.
I zaraz piekielny ruch. Ciężarówki rozwożą towar. Spieszą się. Trąbią. Szoferzy klną przy skrzyżowaniu, krzyczą na przechodniów próbujących przelecieć przez jezdnię.
Ledwie żywy koń ciągnie z trudem stary wóz.
Budują nowy dom. Robotnicy roznawiają głośno po arabsku, podśpiewują sobie. Śmieją się na widok potężnej dziewoi w opiętej na grubych pośladkach mini-spódniczce.
Jasnowłosy facet w kolorowej trykotowej koszulce bez rękawów przywołuje listonosza: „Jest coś dla mnie?” I spoglądając w stronę budowy mówi: „Patrzcie jak im wesoło tym Arabom! Jakby nie było żadnej intifady…” Listonosz macha ręką, przekłada torbę na drugie ramię i człapie przed siebie.
Słońce przypieka coraz mocniej. Gwiżdżą przeraźliwie trzej smarkacze i rzucają kamykami w zwinnie umykającego kota.
Przy kiosku w alei tłok. Żołnierz w przepoconym na plecach mundurze, z przewieszonym przez ranię karabinem, pije coca-colę z oszronionej butelki, nie odrywając jej od ust aż do ostatniej kropli.
Malują stary dom. Ładny. Obok inne, odrapane i osypujące się. Podwórza zarzucone stertami śmieci. Dzielnica zestarzała się. Robią jej lifting. Dzielnicowy wariat też się bardzo zestarzał. Kiedyś maszerował dziarsko i wygrażał komuś niewidzialnemu. Teraz powłóczy nogami, drapie się po łysinie i szemrze cichutko, opowiada swoje skargi niedosłyszalnym szeptem.
Z banku wychodzą gromadą ubrani w jasne koszule i ciemne krawaty faceci. Wchodzą do nowej włoskiej restauracji.
Ściemnia się.
Schludna staruszka chwyta na ręce swego niewielkiego kundelka – na widok zbliżającego się z głośnym ujadaniem dużego dobermana w nabijanej błyskotkami obroży.
Opalony na brąz chłopak sprzedaje srebrzyste, malowane balony o dziwnych kształtach. Na wielką ciężarówkę ładują z hukiem butle po gazie. Klną. Ruszają z rozklekotanym hałasem.
Młoda kobieta ze złotym przednim zębem krzyczy rozdziawiając szeroko usta. Dłonią na płask wali po głowie kilkuletniego chłopca. Zabrudził ręce, bo idąc za matką zabawiał się dotykając zaparkowanych przy chodnikach samochodów.
Z otwartego okna srebrnej „fiesty” rozlega się kasetowa muzyka – zagłusza wrzask dzieciarni pędzącej na wrotkach – ku przerażeniu odskakujących na boki przechodniów.
Na deptaku nowego śródmieścia zapachnie nagle perfumą przechodzącej szybko kobiety.
Na pełnej telewizorów wystawie wielkiego magazynu świeci kilka ekranów. Przerażone twarze młodych skośnookich mężczyzn prowadzonych siłą przez facetów w czerwonych chustach. Jakaś krwawa rozróbka w Libanie. Skręcone ciało arabskiego nauczyciela zamordowanego przez arabskich ekstremistów. Ten sam obraz odbity parokrotnie robi mniejsze wrażenie niż pojedynczy…
Kawiarnie przepełnione. Stoliki zajmują część chodnika. Kina kuszą rozdygotanymi światłami reklam.
Tłum. Ludzie idą, stoją grupami, siedzą na ławkach. Smieją się.
Nagłe wyobcowanie. Nagła przynależność. Zagubienie.
Autobus pełen młodzieży, obejmujących się par, rozpychających się wyrostków.
Okno jak ekran cinemascope. Naokoło migają światła miasta. Z boku „Reading” pomruguje na okrągło.
Po szosach płyną auta – widziane z góry, dalekie. Swiatła aut. Ludzie w autach.
Kim są?
TEL AWIW, 1987
“Arkija” – linie lotnicze
“Gaszaszim” – 3-osobowy zespół rozrywkowo-satyryczny
“Reading” – elektrownia z wysokim kominem
WIERSZE:
gołąb
niedawno gołąb upodobał sobie
moją za oknem zawieszoną donicę
połamał środkowe liście
rozgrzebał ziemię
rozpanoszył się
i wcale się nie boi
gdy odsuwam żaluzję
czasem tylko zatrzepocze skrzydłami
podlewam roślinę jak go nie ma
przyzwyczaiłam się
nieraz się nawet obawiam czy wróci
ktoś kto przywędrował z daleka
wyszedł kiedyś i już nie wrócił
z wolna rozpanoszył się we mnie
niepokój który nie szuka przyczyny
choć łatwo znaleźć niejedną
wywołuje wewnętrzny dygot
trzepocze skrzydłami strachu
rozprasza uwagę
czasem mnie opuszcza
wiem jednak że wróci
@
na piecu
niedziela początek wiosny 45
sowchoz na Podkaukaziu
mój chory ojciec leży
na ruskim piecu patrzy na mnie
i śpiewa „Jasio wołki gna…”
a mnie się zbiera na płacz
mama ceruje skarpetkę
naciągniętą na cynowy kubek
a ja gazetą zapycham
dziury w butach
wicher wymiata zeschnięte
burzany na wielkim stepie
zostałam tam w tej drewnianej
izbie z mamą i z tatą wirtualna
dziesięcioletnia dziewczynka
smutna lecz pełna miłości
i nadziei
@
dawno
dawno temu
choć to tylko dziesiątki lat
jeśli liczyć zwyczajnie
lecz potworności które te lata
niosły na grzbiecie
wystarczyłyby na stulecia
więc kiedy?
dawno bardzo dawno temu
dzieciństwo miało smak czekolady
i ananasów ze sklepu dziadka
objęcia babci pachniały bzani
dziadka tytoniem
taty lawendą
a mamy chanelem pięć
potem zapanował zapach gruzu
i kolejowych torów
a gliniasty czarny chleb
smakował jak ananas
pamięń o dziadkach zatruł
obraz gettowej nędzy
pamięć o rodzicach
zapach choroby
i tylko w chwilach spokoju
gdy morze łagodnie obmywa
piasek na plaży
a słońce powoli opada
zapachy i smaki dzieciństwa
wracają nikłymi falami
i dobre słone łzy
spływają na waegi
@
most
przyśnił mi się żelazny most
za dworcem kolejowym
wysoki czarny wąski
ponad przecinającymi się
liniami torów bocznicami
gdzie wegetują puste pociągi
po tym moście przejdę
na drugą stronę
@
między dniem a nocą
dzień ugina się pod ciężarem
zmęczenia lepkości upału
i ludzkiej krzątaniny
nagle zapada cisza
zaskakuje bezruch ulicy
wciąż nie ma śladu zmroku
plamy słońca jeszcze wędrują
po murach jakby szukały
miejsca na nocny spoczynek
światło waha się i odpływa
ustępując z wolna szarawej
płynnej poświacie
zawieszone w przestrzeni sekundy
między życiem dnia
i życiem nocy
wywołują złudzenie
że czas się choć na chwilę
zatrzymał
@
obca
biegła ścieżką ku rzece
lekka biała sukinka
tańczyła nad kolanami
pamięć wykreśliła
szczrgóły krajobrazu
zachowała drzewa jako tło
promienie słońca zza chmur
nadętych biało-szarych
i łzy zaczajone
pod powiekami szesnastolatki
która poczuła smak obcości
narzuconej wbrew jej woli i uczuciom
bo nie była obca
ale oni o tym
nie wiedzieli
@